Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej Страница 18
- Категория: Разная литература / Прочее
- Автор: Artur Baniewicz
- Год выпуска: неизвестен
- ISBN: нет данных
- Издательство: неизвестно
- Страниц: 55
- Добавлено: 2019-05-14 19:20:07
Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej краткое содержание
Прочтите описание перед тем, как прочитать онлайн книгу «Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej» бесплатно полную версию:Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej читать онлайн бесплатно
Zbiegająca z góry Iza wprowadziła do gry trzeci element. Stworzyła poważne zagrożenie i Klucznik posłał jej tę drugą, przeznaczoną dla mężczyzny kulę.
Kiernacki rzucił się na niego, grzmotnął rękojeścią wista w obracający się rewolwer i przywalił całym ciężarem.
Otwarte kopniakiem drzwi odbiły i zatrzasnęły się, więc teraz nie wypadli na ganek, wprost przed karabinową lufę. Klucznik wyrżnął plecami o deski, jęknął, jeszcze raz podjął próbę obrócenia broni. Dysponował jednak tylko lewą ręką.
– Poddaję się! – krzyknął Kiernackiemu w twarz. – Poddaję się, nie zabijaj!
– Żywego! – dobiegł z tyłu słaby okrzyk dziewczyny. Za słaby. Kiernacki nie znalazł w nim tyle otuchy, ile potrzebował. Trzasnął pięścią w łokieć lewej ręki tamtego, wyrwał rewolwer, poprawił ciosem wista w okolice mostka. Klucznik padł na kolana i zastygł w pozycji embrionu.
– Wystarczy! – Iza podniosła automat, przeskoczyła resztę stopni i podbiegła do nich.
– Kto was przysłał? – Kiernacki przystawił rewolwer do potylicy klęczącego. Mało delikatnie: głowa rąbnęła czołem o podłogę i tak już pozostała, przygwożdżona uciskiem stalowej rury. – Gadaj, gnoju!
Dziewczyna otworzyła usta, ale tym razem jeszcze wstrzymała się z protestem.
– Liczę do trzech. Jak nie zaczniesz gadać, rozwalę ci łeb.
– Za… zamorduje pan człowieka? – mówienie sprawiało mu pewną trudność. Miał problemy z oddechem. – Za to się… siedzi.
Kiernacki się cofnął. Wziął porządny zamach i kopnął tamtego w twarz. But trafił z boku, minął policzek i wyładował impet na nosie. Coś trzasnęło, a Klucznik padł na bok, rycząc z bólu.
– Zostaw! – Dziewczyna skoczyła na Kiernackiego, pchnęła w pierś, ciskając nim o ścianę. – Nie waż się go tknąć! Nie jesteśmy z gestapo! Ty skurwysynu, co ty sobie wyobrażasz?!
– Omal cię nie zabił!
– Ale nie zabił! A ty nawet nie jesteś gliną! Jakie masz prawo torturować ludzi?!
– Ja tego gnoja nie torturuję! Ja mu tylko odstrzelę tę wredną mordę, jak zaraz nie powie, dla kogo pracuje!
– Niczego nie odstrzelisz! – wyszarpnęła mu rewolwer. Kiernacki, w porę uświadamiając sobie, na co się zanosi, zdołał wyrwać palec z kabłąka, zapobiec wystrzałowi. – Twój Peerel się skończył, przyjmij to wreszcie do wiadomości! Dzisiaj nie strzela się do ludzi jak do psów!
Cofnął się, urażonym gestem wbił magazynek w rękojeść pistoletu.
– Mam go głaskać po główce? Tego bydlaka?
– Masz go zostawić policji. – Już nie krzyczała. – Oni wycisną z niego, co trzeba. Legalnie i w cywilizowany sposób. I nie pójdą za to do więzienia.
– A ja bym poszedł? Musiałabyś mnie zakablować. Jak ten palant nie zacznie mówić, to po prostu go rozwalę i powiem, że to w walce. Walczyliśmy tu z nimi, jeśli nie zauważyłaś. Tam – machnął w stronę drzwi – ciągle siedzi jeden z karabinem. Pomacaj się po tym durnym łbie. Zostawił ci pamiątkę.
Nie musiała macać: kłócili się szybko, ale i tak musiała dwukrotnie ratować oczy przed zalaniem spływającą z czoła krwią, a przód swetra lepił się od innej krwi, cieknącej jeszcze obfitszym strumieniem z podrapanego, już puchnącego nosa.
– Z nim już nie walczymy – warknęła. – Jeśli go zabijesz, będziesz mordercą. A ja nie zamierzam osłaniać morderców.
– Wiesz co? – powiedział stłumionym z pasji głosem. – Ten skurwysyn wyjdzie na wolność i będzie się z ciebie śmiał. Zobaczysz.
– Nie zabijesz go. Słowo honoru, że powiem wszystko, jeśli jeszcze raz tkniesz go choćby palcem. – Zrobiła dłuższą, potrzebną chyba wszystkim przerwę. Kiedy znów się odezwała, jej głos brzmiał już normalnie. – Dzwoniłam do Grygorowskiego. Zaraz tu będzie policja. Mamy po prostu czekać.
Popatrzył jej w oczy, potem na zegarek. I bez słowa ruszył ku schodom.
Rozdział 11
Tylne, czerwone światła rozmyły się w półmroku, autobus błysnął bielą reflektorów. Zaraz powinien wracać z odległej o kilkaset metrów pętli. Przed przystanią, oprócz dziewcząt, czekało na niego jeszcze kilka osób. Sześciu mężczyzn, lekko podchmielonych, kelnerka z dziennej zmiany, i jakiś staruszek włóczęga. Chłopaków w spodniach od dresu Dorota początkowo nie liczyła: skierowali się na parking. Najwyższy, z wygoloną głową, zaczął chyba nawet otwierać jeden z samochodów. Nie była pewna. Monika mówiła akurat o pochodnych funkcji i nadążenie za jej tokiem rozumowania wymagało skupienia. W każdym razie ci trzej nie odjechali wtedy. Rozmawiali z kimś, kto wyszedł z knajpy; jakieś drobne przedmioty wędrowały z rąk do rąk. A potem nieoczekiwanie pojawili się obok wiaty.
– Cześć, dziewczyny. – Drgnęła, zaskoczona nie tyle głosem, co towarzyszącym mu podmuchem. Niższy z krótko obciętych niemal przyłożył usta do jej karku. Poczuła i ciepło oddechu, i woń piwa. – Może podwieźć?
Twarz Moniki zesztywniała, w oczach bez trudu dało się odczytać lęk. Dorota też czuła nieprzyjemny ucisk w żołądku. Ale na razie stać ją było i na uśmiech, i na swobodny ton.
– Proszę? A, nie… dzięki. Właśnie mamy autobus – wskazała parę zbliżających się powoli białych ślepi.
– A my udany biznes do oblania – oznajmił jedyny długowłosy, z włosami spiętymi w kucyk. Podobnie jak inni, wyglądał na młodszego, niż był w rzeczywistości. Wysoki łysol mógł mieć nawet trzydziestkę.
– Gratuluję – udało jej się podtrzymać uśmiech.
Przekomarzająca się z byłymi klientami kelnerka straciła nagle ochotę do żartów, a trzej kibice Arki zgubili gdzieś komentatorski zapał i omawiali ostatni mecz jakby siłą rozpędu, nieporównanie ciszej.
– Zapomnijcie o autobusie – powiedział spokojnie wysoki. – Pojedziecie z nami, zabawicie się. Po bieganiu coś się wam od życia należy.
Dorota z trudem przepchnęła słowa przez zaciśnięte gardło.
– Nie jesteśmy zainteresowane.
Autobus był dopiero w połowie drogi. Uświadomiła sobie, że kilkadziesiąt sekund to całe wieki.
– Nie mów za koleżankę – upomniał ją ten z kucykiem. – Nie odbieraj dziewczynie życiowej szansy. Uniosę ją do nieba. Mam na czym, zobaczycie. Ty też możesz, chociaż wolę czarnulki.
– Fajnie będzie – poparł go niski. – Nie wszystko pchnęliśmy. Trochę towaru zostało.
Dorota myślała, że wypociła wszystko podczas biegu i rozmów z facetami w mundurach. Nigdy w życiu nie pomyliła się tak bardzo.
– Niech nas panowie zostawią – rzuciła cicho, choć jeszcze nie płaczliwie.
– Nigdzie z wami nie jedziemy – poparła ją Monika. Głos jej drżał, ale chyba bardziej od gniewu.
– Ale my nie mamy wyjścia – stwierdził spokojnie wysoki. – Nie jesteśmy stąd, nie znamy żadnych lasek. Musicie to zrozumieć.
– Niczego nie musimy! – podniosła głos Monika. – Odczepcie się, dobrze?!
– Niedobrze. A ty nie krzycz. Staram się być miły, ale to mnie, kurwa, męczy.
Ludzie stojący na przystanku dawno poodwracali głowy. Niektórzy nie próbowali sprawiać wrażenia pogrążonych we własnych rozmowach: po prostu stali i udawali, że ich tu nie ma. Odrobinę za późno zrozumiała, że tak naprawdę są same. Tylko na chwilę w mrocznym tunelu zabłysło słabe światełko.
– Dajcie spokój, chłopcy – zmusiła się do uśmiechu kelnerka. Miała trzydzieści parę lat i była dość brzydka. – Nie widzicie, że to dziewczyny nie dla was? Jest w Trójmieście parę miejsc, gdzie bez problemu…
– Chcesz się załapać na trzecią, babcia? – zapytał najniższy i chyba najmłodszy.
Kobieta zamilkła, cofnęła się między kibiców Arki.
– Będzie fajnie, to wam odpalimy po parę groszy. Kupicie sobie nowe dresy – popisał się szczodrością Kucyk. – Albo lepiej po dezodorancie. Strasznie się pocisz, młoda.
– Bo grubo ubrana – zaśmiał się niski. – Ale to się da załatwić.
Autobus skręcił do zatoczki, sapnęły drzwi. Monice udało się zrobić trzy kroki, wcisnąć między równie szybkich, prących ku schodkom mężczyzn. Dorota nie zdążyła. Wysoki, wcale się nie spiesząc, ujął jej łokieć. Nie wyrywała się; stać ją było na jedno słabe, czysto symboliczne szarpnięcie, którego nikt nawet nie zauważył.
– Puść ją! – Monika, nie bez wahania, zeskoczyła z powrotem na chodnik. – Zostaw, bo narobię krzyku!
– Słyszysz, Dodo? – zapytał mniejszy krótko ostrzyżony większego krótko ostrzyżonego. – Koncert będzie dawać. Co ty na to?
– Nic.
Jedno słowo przesądziło o wszystkim. Dorota wierzyła, że koleżanka zrobiłaby to dla niej, ale rozumiała też, dlaczego na groźbie poprzestała. Swoim spokojem Dodo sprowadził je obie na ziemię.
Monika zrobiła ruch, jakby chciała naprawić błąd i wrócić do autobusu. Ale tym razem zabrakło zdecydowania. Kucyk bez trudu złapał jej nadgarstek, odciągnął od drzwi.
– Tylko mi bilety kasować! – rzucił w głąb pojazdu. Roześmiali się z niskim. Kierowca, na pozór obojętny, ale jakoś unikający patrzenia w tę stronę, zamknął drzwi. Autobus odjechał.
Stało się.
Dorota, oddychając z trudem, pomyślała, że powinna przeciągnąć paznokciami po tej zadowolonej z siebie mordzie, wyszarpnąć rękę i spróbować uciec. Teraz, póki jeszcze może.
Ale nie potrafiła. Zabrakło jej wiary. No i nie wiedziała, czy Monika jest gotowa na coś takiego, a nie popadła jeszcze w przerażenie na tyle głębokie, by ją zostawić.
– No to jedziem – Kucyk pociągnął Monikę. Po paru krokach zaczęła stawiać opór. Nie wyrywała się, chyba w obawie, że sprowokuje go do czegoś gorszego, ale niemal zawisła na uwięzionej ręce.
– Puść!
– Co? – udał, że nie zrozumiał. – Spuść? No, nie tak od razu. Poczekaj trochę.
Nie był wyższy od Moniki i choć ważył o połowę więcej, powolne przeciąganie jej w stronę parkingu kosztowało go sporo wysiłku.
Dodo nawet specjalnie nie ściskał łokcia Doroty. Po prostu prowadził zesztywniałą dziewczynę, bawiąc się kluczykami.
– I czego się szarpiesz, młoda? – Niski błysnął płomykiem zapalniczki, dmuchnął dymem. – Sztachnij się lepiej i pomyśl, jak może być fajnie. Nas trzech, w dodatku na dopalaczu, a wy tylko dwie. Na pewno nie będziecie musiały poprawiać samoobsługą – wykonał niedwuznaczny gest.
– Ratunku!
Monice też zabrakło przekonania, przynajmniej przy tej pierwszej próbie zaalarmowania ukrytych za firankami restauracji ludzi.
Kucyk załatwił sprawę prosto: waląc ją pięścią w usta. Wystarczyło. Niski wcale nie musiał kopać zataczającej się dziewczyny. Ale kopnął, trafiając pod pośladkiem i wytrącając z równowagi. Monika upadła na kolana, zaczęła płakać.
– Wy dranie… – Dorota szarpnęła się. Ból miażdżonego łokcia unieruchomił ją, łzy same napłynęły do oczu. – Zostawcie nas!
Jakiś samochód przetoczył się obok, odjechał w stronę miasta. Monika, podnoszona za włosy, szybko dźwignęła się z ziemi. Z restauracji nikt nie wyjrzał. W oświetlonym wnętrzu widać było kilku mężczyzn patrzących w okna, ale żaden nie wstawał od stołu.
– Jak będziecie grzeczne, to was zostawimy – powiedział Dodo. – Po wszystkim.
Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że w jego zbyt nieruchomych oczach, w braku emocji jest coś nienaturalnego.
– Nie róbcie nam krzywdy – poprosiła. Nagle zrozumiała, że najczarniejsze myśli, chodzące jej od początku po głowie, wcale nie są tymi najczarniejszymi.
– Ile razy mam powtarzać? – zapytał z wyrzutem. – Będziecie miłe, to wrócicie do domu.
– Niemiłe nie zawsze wracają – rzucił od niechcenia niski.
Byli już na parkingu.
– Widzieli was! – zawołała przez łzy Monika. Z pękniętych ust sączyła się na brodę kropla krwi. – Jak nam coś zrobicie, to was znajdą!
– Właśnie takie znikają bez wieści – pokiwał głową Dodo. – Zamknij ryjek, cipuniu, i nie strasz mnie świadkami. Dopóki cię nie odkopią, nie ma paragrafu i świadkowie nie mają nic do roboty. Powinnaś wiedzieć, jak już jesteś taka duża i sama biegasz po lesie. Nie, Olo?
Niski nie odpowiedział. Ze zdziwieniem patrzył na zatrzymujący się obok samochód. Droga była ślepa i od czasu do czasu zdarzało się, że jakiś zamiejscowy trafiał na Westerplatte i koniec Polski, zamiast do Gdyni czy Elbląga. Ale żaden nie przyjeżdżał tyłem, jak jasna furgonetka.
– Jakieś problemy? – zapytał jej kierowca, pochylając się ku opuszczonej po stronie pasażera szybie. Było ciemno i Dorota słabo go widziała. Aż nadto dobrze widziała jednak, że jest sam.
– No właśnie – otrząsnął się z zaskoczenia Olo. – Jakiś problem?
Dorota rozchyliła usta. Chciała krzyczeć, biec ku samochodowi. Ale stała w miejscu, sparaliżowana przekonaniem, że wszystko się powtórzy. Jeszcze jeden człowiek odwróci oczy, wyniesie się jak najdalej od cudzych kłopotów. Na Westerplatte nie było już bohaterów. Nie chciała kolejnego rozczarowania.
– To machorka? – zapytał dziwnym, trudnym do określenia tonem mężczyzna z furgonetki. Był starszy od Doda. Ale najwyraźniej nie wykorzystał tych lat, by zmądrzeć.
– Że jak? – Olo wyjął skręta, obejrzał odruchowo. – Ty, dziadek, o co biega? Chcesz czegoś?
– Od was? – kierowca jakby zastanawiał się chwilę. – Nie. Ale z paniami zamieniłbym słówko.
– Zjeżdżaj – mruknął równie jak on spokojny Dodo. Silnik postukiwał cicho, wystarczyło zwolnić sprzęgło. Jeszcze.
Dorota odnotowała z przerażeniem, że Kucyk dyskretnie przekazuje niskiemu łokieć Moniki i zaczyna przesuwać się ku tyłowi samochodu. Palce na jej łokciu zacisnęły się znacząco.
– To wy biegałyście nad morzem? – kierowca zignorował jednoznaczną sugestię. – Tam od strony portu?
Monika z wysiłkiem skinęła głową. Nadzieję jeszcze miała. I to nadzieja kazała jej wlepiać załzawione spojrzenie w półmrok szoferki.
Kucyk przemieszczał się powolutku, prawie niezauważalnie.
– Zastanawiałem się – kierowca przeniósł wzrok na Dorotę – czy pani nie przestraszyłem. – Nie była w stanie odpowiedzieć. – Niektórzy ludzie z byle czym gnają na policję…
– Sztachniesz się, dziadek? – zaproponował nieoczekiwanie Olo. Dorota zrozumiała, że decyzja już zapadła. I że powinna ostrzec kierowcę. Powinna. Ale nadal miały szansę wyjść z tego żywe.
– Nie palę – zignorował skręta kierowca. – To jak było? Dzwoniłyście na policję? Przepraszam, że zawracam wam głowy, ale…
– Mój ci nie smakuje? – zapytał spowolnionym głosem Olo.
– …to dla mnie ważne.
Patrzył Dorocie w oczy, teraz już z prawego, lepiej oświetlonego fotela. Nie był ani przystojny, ani brzydki, włosy miał krótkie i w ogóle wyglądał nijako. Ale w jego twarzy było coś, co budziło irracjonalną nadzieję. Chyba… chyba ten spokój.
Жалоба
Напишите нам, и мы в срочном порядке примем меры.