Adam Przechrzta - Chorangiew Michala Archaniola Страница 20

Тут можно читать бесплатно Adam Przechrzta - Chorangiew Michala Archaniola. Жанр: Разная литература / Прочее, год неизвестен. Так же Вы можете читать полную версию (весь текст) онлайн без регистрации и SMS на сайте «WorldBooks (МирКниг)» или прочесть краткое содержание, предисловие (аннотацию), описание и ознакомиться с отзывами (комментариями) о произведении.
Adam Przechrzta - Chorangiew Michala Archaniola

Adam Przechrzta - Chorangiew Michala Archaniola краткое содержание

Прочтите описание перед тем, как прочитать онлайн книгу «Adam Przechrzta - Chorangiew Michala Archaniola» бесплатно полную версию:

Adam Przechrzta - Chorangiew Michala Archaniola читать онлайн бесплатно

Adam Przechrzta - Chorangiew Michala Archaniola - читать книгу онлайн бесплатно, автор Adam Przechrzta

- Miała koncepcję, jak załatwić sprawę raz a dobrze.

- Żartujesz?!

- Skąd, w 2002 roku zaoferowała Osamie bin Ladenowi swoje piękne białe ciało w zamian za pokój - wyjaśniłem z kamienną twarzą. - Niestety, nie skorzystał z propozycji…

Przez chwilę patrzyliśmy na siebie w milczeniu, potem obaj ryknęliśmy śmiechem. Co by o tym nie powiedzieć, inicjatywa Ciccioliny miała pewien urok…

* * *

Krzywiłem się, wyciągając z bagażnika prezent dla Anny, bo bezlitośnie przypominał mi, czym się zajmuje moja wybranka. Z drugiej strony, nie wątpiłem, że będzie z niego zadowolona.

Otworzyłem bramę i drzwi wejściowe, od dawna miałem własne klucze i kod do zamka. Z przedpokoju dobiegły mnie głosy kilku osób, widać Anna miała gości. Siedzieli w trójkę przy stole, grali w karty. Wszyscy ubrani w maskujące mundury, na dywanie leżały kamizelki kuloodporne, hełmy i reszta wyposażenia. Anton, Sasza i Anna… Poczułem ucisk w żołądku, widać było, że szykują się do akcji, czekają tylko na sygnał.

- Powiedzcie mi, że to tylko ćwiczenia - poprosiłem przez zaciśnięte zęby.

Mężczyźni wstali, przywitali się ze mną uściskiem dłoni, ale żaden nie odpowiedział na moje pytanie. Anna przytuliła się do mnie, pokręciła głową.

- Możecie brać udział w działaniach na terenie Polski? - zapytałem agresywnie. - To jest legalne?

- Są jakieś umowy międzyrządowe - wyjaśnił bez gniewu Anton. - Jedna tajniejsza od drugiej.

Rzuciłem ze złością paczkę na stół.

- To prezent - wymamrotałem. - Widzę, że się przyda.

- Na pierścionek za duża paka - zażartował Sasza.

Zamarłem. W oczach Anny pojawiła się tęsknota. Zniknęła w ułamku sekundy, niczym spadająca gwiazda, zastąpił ją figlarny błysk. Odepchnęła chłopaków i zaczęła rozwijać ozdobny papier. Wujek Maks dostarczył to, o co go prosiłem, od razu w stosownym opakowaniu.

- Buty? - zawołał Anton. - Ten kretyn dał jej buty…

Leżące na stole wojskowe buciory faktycznie nie rwały oczu, jednak Anna obejrzała je w skupieniu. Zbadała dotykiem podeszwę.

- Jest w nich coś dziwnego - przyznała z namysłem. - No i są dość ciężkie.

Sasza parsknął lekceważąco.

- Gdyby jeszcze jakieś szpilki… Chętnie zobaczyłbym cię w szpilkach - zwrócił się do Anny.

Stuknąłem go energicznie przez łeb.

- Chcesz się ze mną zmierzyć, zazdrośniku? - rzucił kpiąco, odskakując, przybrał pozycję bokserską.

- Jak cię obtłucze, to będziesz musiał zrezygnować z akcji - zgasił go Anton.

- Zakład, że za chwilę będziecie mnie błagać, żebym i wam takie załatwił? - spytałem, wskazując buty.

- W życiu - odparł pogardliwie Sasza.

- Mają aramidową wkładkę i wzmocnioną osłonę podeszwy. Wytrzymują wybuch siedemdziesięciu pięciu gramów trotylu - wyjaśniłem.

Anton podszedł do stołu i z niedowierzaniem obejrzał obuwie.

- Naprawdę? - spytał.

Potwierdziłem. Nie dziwiłem się jego zainteresowaniu. Wszyscy żołnierze boją się śmierci, ale ci najlepsi potrafią zapanować nad lękiem, oswoić go. Jednak jest coś, co przebija się przez warstwy ochronne, jakie musi sobie wypracować każdy zawodowiec - to lęk przez okaleczeniem. Miny przeciwpiechotne są koszmarem każdego żołnierza. Kiedyś - zabijały. Jednak później specjaliści stwierdzili, że lepiej okaleczyć wroga niż pozbawić go życia. Ktoś, komu wybuch urwał nogę, i tak zostanie wyłączony z walki, a jego rana i kalectwo spowodują, że trzeba będzie skierować do opieki nad nim, przynajmniej na pewien czas, kilka osób. Większość min przeciwpiechotnych zawiera nie więcej niż siedemdziesiąt pięć gramów trotylu bądź innego materiału wybuchowego, będącego jego ekwiwalentem. Teoretycznie takie buty powinny zabezpieczać przed utratą nóg. Teoretycznie…

- Rozmiar będzie dobry? - Anna spojrzała na mnie. - Bo do tego trzeba grube skarpety…

- Jest pół numeru większy, niż nosisz – przerwałem jej.

- No tak - mruknęła. - Zapominam czasem, że też jesteś żołnierzem.

- Nie jestem… - zacząłem.

- Tak? - odezwała się słodko, wkładając buty.

Machnąłem ręką. Nie byłem w nastroju do żartów. Może i mój prezent zabezpieczał przed minami naciskowymi, choć osobiście wolałbym tego nie sprawdzać, ale na pewno nie przed odłamkowymi czy wyskakującymi. Amerykańska mina przeciwpiechotna Claymore mogła być odpalana ręcznie z dużej odległości. Raziła stalowymi kulkami do dwustu pięćdziesięciu metrów. W przypadku min wyskakujących po aktywowaniu zapalnika korpus miny był wyrzucany na wysokość ponad metra i dopiero wtedy następowała eksplozja. Choćby te buty były siódmym cudem świata, nie mogły nikogo ochronić w podobnej sytuacji.

- Są wygodne, jakby były rozchodzone - powiedziała ucieszona Anna. - Mogę od razu je włożyć.

- To patent Maksa - wyjaśniłem bez entuzjazmu. - Nie dałbym ci butów, do których musiałabyś się przez miesiąc przyzwyczajać.

- Odszczekuję wszystko, co powiedziałem! - zawołał Sasza. - Możesz mi załatwić coś takiego? Cena nie gra roli.

- Ja też poproszę. - Klepnął mnie po ramieniu Anton.

Zapiszczał leżący na stole pager.

- Zbieramy się! - zakomenderowała Anna.

Błyskawicznie nałożyli oporządzenie, skontrolowali się nawzajem.

- Do zobaczenia, kochany. - Anna musnęła dłonią mój policzek.

Usłyszałem warkot samochodu, wyszedłem wraz z nimi przed bramę. Szarzało, nadchodził wieczór. Pod domem czekał bus z przyciemnionymi szybami. Anna zasalutowała mi kpiąco.

- Machnij rukoju, pożełaj udaczi tiem czia robota w etu nocz’ wojna - zanuciła.

Pomachałem jej ręką i życzyłem powodzenia. Gula z żołądka podchodziła mi do gardła. Odjechali. Poszedłem na tyły domu i otworzyłem szopę z drewnem. Anna paliła w kominku bukowymi polanami, w szopie trzymała pocięte, jeszcze nieporąbane pniaki. Zdjąłem marynarkę i postanowiłem się tym zająć. Potrzebowałem czegoś, co odciągnie moje myśli od dziewczyny. Sprawy między nami zdecydowanie zaszły za daleko, trzeba było coś zrobić. Po godzinie rąbania doszedłem do wniosku, że najlepiej będzie wysłać Annę do Tajlandii w pościgu za ikoną. Przynajmniej przez jakiś czas nie będzie mogła brać udziału w walce. Kiedy wróci, niezależnie od tego, czy znajdzie sztandar, czy nie, postanowiłem się jej oświadczyć. Być może rozważy wtedy zmianę profesji… Otarłem spocone czoło i popatrzyłem na stos szczap u moich stóp. Tak zrobię, postanowiłem. Od razu odczułem ulgę.

* * *

Mieszkam na trzecim piętrze, czyjąś obecność wyczułem już na drugim. Była noc, nie zapaliłem światła, wchodząc do kamienicy, nigdy nie zapalam. Większość ludzi boi się ciemności, ja nie. Być może jest to spowodowane faktem, że widzę w mroku dużo lepiej niż przeciętny człowiek, ot taki wybryk natury. Zatrzymałem się na moment, nasłuchując, a potem bezszelestnie, dzięki butom na miękkich, gumowych podeszwach, wszedłem wyżej. Wyjąłem nóż. Wydawało mi się, że słyszę czyjś przyspieszony oddech. Uśmiechnąłem się. Jeśli ktoś chce mnie zaskoczyć, to przeżyje niezłą niespodziankę. Nawet gdyby zapalił światło, blask oślepi go na chwilę i albo nie będzie mógł strzelać, albo strzeli na oślep. Ja mogłem kierować się dotykiem, bo nóż był przedłużeniem mojej dłoni. Wyszedłszy na korytarz, przesuwałem się w kierunku mieszkania, muskając plecami ścianę, aby stanowić jak najmniejszy cel. Plama mroku pod moimi drzwiami zgęstniała. Przykucnąłem, gdy usłyszałem gwałtowny szelest materiału i paskudne okrężne kopnięcie przeszło mi nad głową. Poderwałem się, rzuciłem naprzód, lewym ramieniem objąłem szyję intruza, rękojeścią noża uderzyłem go w prawy bark. Kimkolwiek był, miał prawidłowe odruchy obronne, skręcił głowę w bok i przyciągając brodę do piersi, usiłował zablokować moje przedramię, aby nie dopuścić do ucisku na krtań. Bezskutecznie. Kiedy zwiotczał, schowałem nóż, opuściłem ostrożnie bezwładne ciało na podłogę, potem otworzyłem drzwi. Zapaliłem światło i zamarłem - na progu leżała szczupła, wyglądająca na jakieś dwadzieścia lat dziewczyna o krótko obciętych włosach. Tuż obok poniewierała się spora torba podróżna.

- Niech to szlag - wymamrotałem, pospiesznie wnosząc nieznajomą do środka. Położyłem ją na dywanie i wróciłem po torbę. Kiedy wniosłem bagaż do pokoju, otwierała oczy.

- Koszka, ty matołku - powiedziałem po rosyjsku. - Nie mogłaś mnie uprzedzić?

- Witaj, polski szpiegu. To było lepsze niż na filmie. - Uśmiechnęła się, masując sobie szyję. - Czym mnie walnąłeś w ramię?

Odchyliłem marynarkę, pokazując nóż w umocowanej pod pachą pochwie.

- Rękojeścią - wyjaśniłem.

- Super! - zawołała.

- Mało brakowało, a zarobiłabyś odwrotną stroną.

Wzruszyła ramionami.

- Ryzyko zawodowe - stwierdziła beztrosko.

- Coś na ząb? - zaproponowałem.

- Burczy mi w brzuchu - przyznała.

Przeszliśmy do kuchni, Koszka usiadła w wygodnym, wyściełanym krześle z poręczami, a ja zająłem się kolacją. Usmażyłem skwarki, odsączyłem je na papierowym ręczniku, z patelni odlałem nieco tłuszczu, wrzuciłem cebulę i dwa pokrojone w kostkę pomidory. Po chwili dodałem czosnku.

- Ale pachnie - odezwała się Koszka. Usłyszałem, że przełknęła ślinę.

- Jeszcze chwilkę. - Uśmiechnąłem się, rozbijając kilka jajek.

Do gotowej jajecznicy dodałem skwarki, postawiłem na stole dwa kubki z herbatą i nakroiłem chleba.

- Pycha! - mruknęła z pełnymi ustami. - A teraz powiedz mi, jak mam odpracować gościnę.

- To naprawdę nie jest konieczne.

- Nalegam. - Spojrzała mi prosto w oczy. - Źle bym się czuła, gdybym w żaden sposób ci się nie odwdzięczyła.

- Umiesz gotować? - spytałem.

- Nie - padła zdecydowana odpowiedź. - Chyba że chodzi o podgrzewanie wojskowych racji żywnościowych.

- Matka cię nie nauczyła? - zażartowałem.

Przełknęła w milczeniu kilka kęsów.

- Nie pamiętam matki - odpowiedziała. - Były jakieś ciocie. - Wzruszyła ramionami. - A potem wylądowałam na ulicy.

- Przepraszam, nie…

- To oczywiste, że nie wiedziałeś. - Machnięciem ręki zbyła moje zmieszanie. - Nieważne, było, minęło.

- Jak znalazłaś się w akademii FSB?

- Jest w Rosji taki program, armia zbiera dzieciaki z ulicy.

- Armia?!

Przytaknęła.

- Nasz kraj nie ma tyle pieniędzy na cele socjalne, co Europa Zachodnia. Armia pomaga dzieciom, a przy okazji sobie. Prowadzi szkoły o lekko wojskowym profilu. Na początek nic nadzwyczajnego, ot, wuefista jest weteranem z Afganistanu i poza normalnymi ćwiczeniami może ci pokazać, jak walczyć. Matematyk opowie o szyfrach, informatyk zademonstruje, jak bronić się przed internetowym atakiem. Jeśli chcesz. Przez cały czas trwa dyskretna selekcja, kiedy skończysz szkołę średnią, możesz zrobić, co ci przyjdzie do głowy, także odciąć się od tego wszystkiego. Jednak większość chce zostać razem, w rodzinie. Idą do oddziałów specjalnych, FSB, wywiadu wojskowego, desantu… Są wytrzymali na niewygody, karni i świetnie wyszkoleni. Bo ćwiczyli od dziecka…

- To wygląda jak szkolenie janczarów - zauważyłem.

- W jakimś stopniu tak jest. Jednak…

- Tak?

- Jako dwunastolatka na ulicy byłam nikim. Każdy mógł mnie mieć za parę groszy albo i za darmo, jeśli był silniejszy. Ale najgorsza była samotność, świadomość, że mój los nikogo nie obchodzi. Ci ludzie… z armii, wiem, że wykonywali rozkazy, realizowali plan, jednak jako pierwsi okazali mi przyjaźń. Kiedy odchodziłam z nimi, natknęliśmy się na mojego alfonsa. To był taki napakowany bysior na sterydach, miał nóż. A ja szłam za rękę z chudym, łysym kurduplem. Jego towarzysz zniknął chwilę wcześniej, teraz wiem, że pilnował nam pleców, na wypadek gdyby mój „opiekun” miał kumpli. Dlatego tamten zaatakował, nie bał się jakiegoś chudzielca. W chwilę później leżał na asfalcie w nożem we własnej dupie i połamaną ręką. I wył. Och, jak on cudnie wył… A ja chciałam, żeby łysol mnie polubił, i chciałam umieć się bić. Żeby to osiągnąć, zrobiłabym dosłownie wszystko. Jednak nie musiałam. Ten łysy okazał się ojcem Andrieja, polubił mnie dla mnie samej, a kiedy go poprosiłam, nauczył walczyć.

Milczałem długo, nie wiedziałem, co powiedzieć.

- Zaszokowałam cię, uraziłam? - spytała spokojnie.

- Nie - mruknąłem. - Nie uraziłaś. Ale może zmieńmy temat?

Posłusznie skinęła głową.

- Więc co mogę dla ciebie zrobić?

- W zasadzie jest coś takiego, lecz to raczej delikatna sprawa… Chciałbym, abyś śledziła pewnego człowieka. Problem polega na tym, że to profesjonalista najwyższej klasy, choć już nieaktywny. O ile mi wiadomo - dodałem po namyśle.

- Chcesz go zabić czy porwać? - Zabłysły jej oczy.

Zaskoczony spojrzałem na Koszkę, myślałem, że żartuje. Nie żartowała.

- Ani jedno, ani drugie - skrzywiłem się z niesmakiem. - To mój wujek. Jest dość skryty, a muszę wiedzieć pewną rzecz.

- To wszystko? - westchnęła z pewnym zawodem.

- Prawie. Możesz mi też posłużyć jako konsultantka.

- W zakresie damskiej bielizny? - rzuciła bezczelnie.

Ostrzegawczo pogroziłem Koszce palcem.

- Nie, z tym już koniec. Chodzi o wybór pierścionka zaręczynowego.

- Czemu nie spytasz szczęśliwej wybranki?

- Bo chcę jej zrobić niespodziankę, no i trochę się boję. Wolę postawić ją przed faktem dokonanym.

- Nie martw się. - Uśmiechnęła się kpiąco. - Jakby poszło nie tak, znajdziemy ci jakąś miłą, ładną i posłuszną Rosjankę.

Burknąłem coś pod nosem. Nie miałem zamiaru przekonywać Koszki, że znalazłem już miłą i ładną Rosjankę. Tylko z tym posłuszeństwem bywało różnie…

* * *

Paczka była średniej wielkości, jakieś czterdzieści na czterdzieści centymetrów. Stemple pocztowe i nazwisko nadawcy potwierdzały, że przyszła z Rosji. Gilbert popatrywał na nią z lekkim niepokojem.

- Ciężka jak cholera - powiedział. - Kojarzysz nadawcę? Bo ja nie znam żadnego Derbulina.

- Major Nikołaj Piotrowicz Derbulin z rosyjskiego Specnazu. Znam - potwierdziłem.

- Nie wybuchnie? - spytał. - I dlaczego przysłali to do mnie?

- To pewnie taki dowcip - stwierdziłem. - Wiesz, w stylu: „Znamy cię i wiemy, gdzie mieszkasz”.

- „Udusimy twojego psa, kotka i złotą rybkę, a ciebie wysadzimy w powietrze”? - wzdrygnął się Gilbert. - Może oni się dowiedzieli, że jestem za wolną Czeczenia?

- Ja też jestem za wolną Czeczenia - mruknąłem, przecinając papier. - Mimo wszystko…

- To może chcą wysadzić nas obu? I czemu „mimo wszystko”?

Sięgnąłem w głąb paczki, rozwinąłem otuloną jak mumia egipska butelkę, potem następne. Ustawiłem je w rządku na stole. W sumie Derbulin przysłał mi sześć litrów.

Перейти на страницу:
Вы автор?
Жалоба
Все книги на сайте размещаются его пользователями. Приносим свои глубочайшие извинения, если Ваша книга была опубликована без Вашего на то согласия.
Напишите нам, и мы в срочном порядке примем меры.
Комментарии / Отзывы
    Ничего не найдено.