Adam Przechrzta - Chorangiew Michala Archaniola Страница 4

Тут можно читать бесплатно Adam Przechrzta - Chorangiew Michala Archaniola. Жанр: Разная литература / Прочее, год неизвестен. Так же Вы можете читать полную версию (весь текст) онлайн без регистрации и SMS на сайте «WorldBooks (МирКниг)» или прочесть краткое содержание, предисловие (аннотацию), описание и ознакомиться с отзывами (комментариями) о произведении.
Adam Przechrzta - Chorangiew Michala Archaniola

Adam Przechrzta - Chorangiew Michala Archaniola краткое содержание

Прочтите описание перед тем, как прочитать онлайн книгу «Adam Przechrzta - Chorangiew Michala Archaniola» бесплатно полную версию:

Adam Przechrzta - Chorangiew Michala Archaniola читать онлайн бесплатно

Adam Przechrzta - Chorangiew Michala Archaniola - читать книгу онлайн бесплатно, автор Adam Przechrzta

Usiadłem ciężko na taborecie i kiedy kilka minut później przejaśniało mi się w głowie, zacząłem ubierać się pospiesznie. Byłem umówiony z Davidoffem i kimś z ABW, całe szczęście, że zadzwoniłem do profesora przed popijawą. Mimochodem zauważyłem, że moje lokum nie nosi żadnych śladów wczorajszej imprezy. Zapewne zatroszczyła się o to Anna, która wypiła tylko symboliczny kieliszek wódki. Tamtych dwóch nie byłoby w stanie zatroszczyć się o cokolwiek, podobnie jak ja pod koniec balangi… Rozpakowałem fiolki z sejfu Alchemika i wstydząc się trochę swojej podejrzliwości, sprawdziłem, czy na etykietkach buteleczek są niemal niezauważalne znaczki, jakie porobiłem wczoraj paznokciem. Wszystko się zgadzało. Zapakowałem co trzeba w wyłożoną watą kasetkę i wyszedłem z mieszkania. Na uczelnię pojechałem taksówką. Wnioskując z przestraszonej miny taksówkarza, zerkającego co chwila na moje zmaltretowane oblicze, była to rozsądna decyzja. Lepiej, żebym nie prowadził w takim stanie.

Po wejściu do gabinetu profesora przywitałem się skinieniem głowy i zwaliłem bezwładnie na fotel. Davidoff przerwał rozmowę z facetem z ABW.

- Ma pan to? - zapytał od razu.

Bez słowa podsunąłem mu kasetkę.

- Co tam jest? - chciał wiedzieć nieznajomy mężczyzna. Miał zimne, niebieskie oczy i ogorzałą cerę. Wyglądał na kogoś, komu niezdrowo jest wchodzić w drogę.

- O ile się nie pomyliłem w interpretacji napisów, sześć fiolek zawiera ten preparat na psy, a trzy opatrzone są łacińskim napisem „Veritas”. Do tego jedna ampułka opisana jako „Nuda Veritas” - powiedziałem ostrożnie.

- Pańska interpretacja?

- Nie jestem chemikiem ani… - zacząłem.

- Jasiu - przywołał mnie do porządku Davidoff.

- „Veritas” może być specyfikiem, który znosi opór przesłuchiwanego, proszę na to uważać, bo prawdopodobnie preparat był podawany drogą wziewną. Wystarczy rozbić fiolkę i już… „Nuda Veritas” to po łacinie „naga prawda”, być może to silniejsza wersja tego środka. Radzę oddać kasetkę od razu do laboratorium.

- Mogę ją zatrzymać?

- Oczywiście.

Mężczyzna pożegnał się z nami uściskiem dłoni i wyszedł z gabinetu. Davidoff wystawił na biurko koniak, dołożył paczkę cygar, podnosząc pytająco brwi.

- Nie i nie - określiłem się stanowczo. - Od dzisiaj piję tylko wodę i podobne rzeczy czyste - powiedziałem słabym głosem.

Profesor stłumił śmiech, zaczął przycinać sobie cygaro.

- Mogę? - zapytał. - Nie zapaskudzisz mi gabinetu?

- Postaram się - mruknąłem posępnie.

- I co dalej z tym… śledztwem?

- Trzeba po prostu sprawdzić, kto przeglądał te same dokumenty, co młody Wirde. To banalnie proste, wystarczy przejść się po archiwach i sprawdzić wpisy, jednak mogą być inne problemy…

- Tak? - Davidoff z lubością zaciągnął się cygarem.

- To pewnie ktoś z uczelni, stawiałbym na kadrę naukową.

- Dlaczego wykluczasz z góry studentów?

- Niech pan będzie poważny, profesorze… Ilu z nich może mieć nie tylko potrzebną wiedzę, ale i umiejętności? Mam na myśli umiejętności operacyjne. Rozprucie sejfu, inwigilacja młodego Wirdego, dokonanie zabójstwa… To wskazuje na pewne przeszkolenie.

- Jakiś kapuś z SB?

- Wątpię. Żeby kablować na kumpli czy studentów, nie trzeba specjalnego przeszkolenia. Myślałem raczej o agencie operacyjnym. Stasi albo coś w tym stylu.

- Hm…

Davidoff w zamyśleniu wydmuchnął dym, formując go w kilka eleganckich kółeczek. Mimo pozorów niefrasobliwości wyostrzyły mu się rysy twarzy, zwęziły oczy.

- Masz carte blanche - powiedział wreszcie. - W pełnym znaczeniu tego słowa. Gdyby wyniknęły z tego jakieś… perturbacje, zajmę się tym - obiecał. - Niemniej jednak sugeruję, żebyś znowu skorzystał z pomocy analityków i postarał się zachować dyskrecję. Skinąłem posłusznie głową.

- A propos, ile fiolek sobie zatrzymałeś?

- Profesorze! - zawołałem z oburzeniem.

- Jasiu, Jasiu…

- No dobrze - burknąłem niechętnie. - Kilka.

- Jakich?

- Dwie z łacińskim napisem „Komunia ciał”, dwie opisane jako „Życie wieczne” i jedną z niemal zatartą etykietką.

- Na pewno nie podjąłeś żadnych prób odczytania?

- Być może, powtarzam: być może, napis brzmi „Ars amandi”…

Davidoff zarechotał basem.

- Rozumiem, że nie oddałeś ich, aby jakiś nieetycznie nastawiony osobnik nie użył ich w złym celu?

- Mniej więcej - odparłem z godnością.

- A „Życie wieczne”?

- To może być bzdura albo nawet substancja niebezpieczna. Z drugiej strony, gdyby działała w tym kierunku, jak sugeruje opis, miałbym zapewnić może nie życie wieczne, ale choćby długowieczność członkom rządu czy posłom na Sejm?!

- Byłaby to dość drastyczna decyzja - przyznał Davidoff. - Świadomość, że niektórzy z obecnych polityków pozostaną aktywni przez najbliższe sto lat, wywołałaby powszechną traumę… Co z tym zrobisz? - zapytał poważnie.

Usiadłem sztywno w fotelu, żarty się skończyły.

- Jeśli to nie bzdura…

- Tak?

- Chyba wiem, co to może być. Alchemik interesował się eksperymentami niejakiego Cockrena. Archibald Cockren był angielskim alchemikiem, który miał uzyskać pewną ilość substancji nazwanej przez siebie „kamieniem filozoficznym”. To oczywiście brednie, ale nie ulega wątpliwości, że trafił on na pewien trop. Osoby zażywające ten preparat należały do wyjątkowo długowiecznych i dożyły swoich dni we względnym zdrowiu. Problem w tym, że Cockren zginął w czasie bombardowania Londynu i zabrał swój sekret do grobu. Jednak Alchemik koncentrował się raczej na produkcji substancji lotnych lub gazowych - kontynuowałem. - Dużo wcześniej, jeszcze w latach trzydziestych, Cockren uzyskał coś w rodzaju gazu, którego woń usuwała wszelkie zmęczenie i wiele dolegliwości. Jeden z jego przyjaciół, znany literat, opisał ten zapach jako „woń suchej ziemi w czerwcowy poranek, tchnienie wiatru znad wrzosowiska, aromat kwiatów i świeży oddech deszczu”. - Skrzywiłem się ironicznie. - Wynalazca zbagatelizował swoje odkrycie i ujawnił sekret produkcji kilku kolegom po fachu. Myślę, że Alchemik ruszył tą drogą. Znam kogoś, kto jest chemikiem z wykształcenia, a alchemikiem z zamiłowania, chcę, żeby zbadał te preparaty. Liczę też na to, że w pracowni Alchemika znajdziemy jakieś notatki.

Davidoff mruknął coś niewyraźnie i wstał z fotela, sygnalizując koniec rozmowy.

- Tylko ostrożnie, Jasiu, ostrożnie…

- Postaram się - obiecałem.

ROZDZIAŁ DRUGI

Nie przepadam za nawiązywaniem bliższych kontaktów z ludźmi. Mam wielu znajomych, niemal wcale przyjaciół i dobrze mi z tym. Miałem dość specyficzne dzieciństwo, a system wychowawczy wujka Maksa także nie należał do zwyczajnych. Przyjaciele są zagrożeniem dla spokoju ducha, a ja bardzo sobie cenię chłodny dystans do świata. Tak jest najlepiej. Niestety, ostatnio parę osób naruszyło barierę, którą odgradzam „obcych” od „swoich”. Tylko patrzeć, jak zaczną się mnożyć niczym króliki i panoszyć w moim prywatnym świecie.

Davidoff miał w nim od dawna szczególną pozycję, niemniej jednak przez całe lata oszukiwałem się, myśląc, że z profesorem łączą mnie jedynie naturalne w stosunkach nauczyciel - uczeń lojalność i sympatia. Przebudzenie było jak zawsze w takich sprawach niespodziewane i brutalne.

Właśnie szedłem do samochodu, kiedy usłyszałem za sobą zduszony okrzyk i odgłosy szamotaniny. Parking oświetlało kilka lamp, jednak umieszczone na chybił trafił pozostawiały w wieczornej szarówce spore połacie mroku. Byłem zmęczony, przyjechałem na uczelnię przed ósmą rano, teraz dochodziła dwudziesta.

Niezdecydowanie obróciłem w dłoniach kluczyki, wkładając na palec pierścień suntetsu. Suntetsu to niewielki metalowy pręt z doczepionym kółkiem. Przy kluczach wyglądał jak brelok. W rzeczywistości jest to jedna z „tajnych broni” używanych w starych, japońskich szkołach walki. Niepozorna, niemal niezauważalna i śmiertelnie niebezpieczna. Odpowiednio użyta mogła paraliżować centra nerwowe, kruszyć stawy lub druzgotać kości.

Zdarzało się czasem, że co bardziej krewcy studenci „rozliczali się” w okolicach parkingu. Nie miałem zamiaru wdawać się w jakieś gówniarskie porachunki, jednak trzy miesiące temu znaleziono tutaj nieprzytomną studentkę. Miała pociętą nożem twarz i potężną lukę w pamięci. Właśnie przechodziła kolejną operację plastyczną.

Cicho, miękkim krokiem wszedłem między zaparkowane pojazdy, kierując się w stronę największej plamy cienia. Usłyszałem odgłos otwieranych drzwi od samochodu, napastnik, kimkolwiek był - także musiał go usłyszeć. Poruszył się gwałtownie, odsunął kilkanaście metrów na lewo. Dobiegł mnie łoskot padającego na beton ciała. Tuż za niezidentyfikowanym, ubranym w skórzaną kurtkę mężczyzną wyrosła jakaś masywna postać. Davidoff. Błysnęło ostrze noża, kiedy napastnik odwrócił się w kierunku zagrożenia. Widać było, że nie ma najmniejszego zamiaru uciekać, że jest pewien, iż sobie poradzi. Wykonał zagarniający ruch lewą dłonią, usiłując zasłonić się przed ciosem, sprężył się do pchnięcia drugą ręką.

Zmartwiałem - uczestniczyłem w dostatecznej ilości bójek, by wiedzieć, że za chwilę zada śmiertelny cios. A ja nie zdążę dobiec, żeby obronić człowieka, który - dopiero teraz sobie to uświadomiłem - stał mi się bliski niczym ktoś z rodziny. Rodziny, której nigdy nie miałem… Z gardłowym okrzykiem rzuciłem się naprzód, przedzierając się przez zastygłe w pękniętym czasie sekundy. Pędziłem, modląc się o cud. I cud się wydarzył.

- Na pomoc! - krzyczał profesor, łamiąc łyżką do opon uzbrojoną w nóż rękę napastnika. O ułamek sekundy wcześniej, nim trafiło go połyskujące matowo ostrze. - Ratunku! Ratunku! - jodłował, uderzając z rozmachem w tułów nożownika.

Po chwili, nadal wzywając pomocy, trzasnął przeciwnika w goleń. Dobiegłem do Davidoffa, pociągnąłem gwałtownie za rękę.

- Wystarczy, profesorze! - warknąłem. - Jeśli mu pan złamie kręgosłup w trzech miejscach, nikt nie uwierzy, że to była samoobrona…

Szarpnął się wściekle, spróbował wyrwać. Uderzyłem go suntetsu w biceps, paraliżując ramię. Łyżka do opon upadła na ziemię z metalicznym brzękiem. Od strony uniwersytetu zaczęli nadbiegać zwabieni hałasem ludzie.

- Niech pan ich tu zawoła - syknąłem. - Ja zajmę się dziewczyną.

Pomogłem wstać podnoszącej się nieporadnie kobiecie. Miała poszarpaną bluzkę, siniaki na szyi i małą rankę pod uchem. Za moimi plecami Davidoff wydawał polecenia pracownikom ochrony, którzy zjawili się na parkingu. Najwyraźniej ochłonął. Ja nie. Kiedy upewniłem się, że dziewczynie nic nie jest, posadziłem ją na masce najbliższego samochodu. Zajęli się nią inni, a ja podszedłem do Davidoffa i odwołałem go dyskretnie na bok.

- Jutro wpadnę do pana po dziesiątej - poinformowałem zimno. - Termin panu odpowiada?

Bez słowa skinął głową, mierząc mnie zdumionym spojrzeniem. Bezwiednie rozcierał ramię. Odszedłem bez pożegnania, starając się opanować drżenie rąk. „Dystans i jeszcze raz dystans” - jak mawiał wujek Maks. Oto czego mi trzeba. Niestety, wyglądało na to, że jest nieco za późno.

* * *

Nie zdziwiłem się specjalnie, widząc rektora w gabinecie Davidoffa. Wiedziałem, że są przyjaciółmi. Jednak kiedy się przywitałem, rektor skierował rozmowę na temat zajścia na parkingu. Ni mniej, ni więcej, a zaczął mi dziękować za uratowanie Davidoffa i studentki…

- Ależ panie profesorze - zaprotestowałem słabo. - Ja tylko…

- Mogę pana zapewnić, że wszystko, czego się dowiedziałem, zostanie między nami - przerwał mi z wyraźnym wzruszeniem. - Nie przewiduję też żadnych kłopotów… prawnych. Co prawda ten bandzior ma klatkę piersiową wgniecioną jak karton po margarynie, ale kto by go tam żałował. Działał pan ewidentnie w obronie studentki i swojego promotora.

Zgrzytnąłem zębami i spojrzałem wściekle na Davidoffa. Ten siedział za biurkiem z niewinną miną i obracał w palcach cygaro. Powody, dla których zrobił ze mnie supermana, były oczywiste. Zadzwoniłem do szpitala, gdzie wylądował nasz miły chłoptaś z nożem. Facet był w takim stanie, jakby przejechał po nim buldożer. Kilka razy. Obrażeń było trochę za dużo jak na spanikowanego starszego pana działającego w obronie własnej. Podzielone przez dwa wyglądały już dużo lepiej.

- Doktor Korpacki nie jest ze mnie zadowolony - westchnął Davidoff obłudnie. - Nic dziwnego, mówiąc o pewnych sprawach, zbliżyłem się do granicy, której nie wolno mi przekroczyć.

- Tak? - zaniepokoił się rektor.

- Janek wykazał wyjątkową powściągliwość, zostawiając przy życiu tego bandytę. Jakby to powiedzieć… - udał namysł. - Pan doktor jest konsultantem pewnych… służb w zakresie fizycznej likwidacji terrorystów.

Rektor spojrzał na mnie, jakby wyrosła mi druga głowa. Zatkało go. Mnie także. Davidoff łgał bezwstydnie. Technicznie rzecz biorąc, nie minął się z prawdą ani o jotę, jednak zapomniał dodać, że owe konsultacje miały charakter ściśle cybernetyczny i dotyczyły szkolenia w zakresie diagnozowania poszczególnych typów charakterów. Inaczej niż na przykład psychologia, cybernetyka nie zajmuje się szczegółami. Zajmuje się sednem problemu, to znaczy tym, w jaki sposób osoba reprezentująca daną fazę charakteru zareaguje na bodźce zewnętrzne.

Cybernetyka dzieli ludzkie charaktery na pięć klas, którym odpowiada zmieniający się poziom energii danego człowieka traktowanego jako układ samodzielny. Aktualna faza zależy od wieku, kondycji fizycznej, pozycji społecznej i wielu innych czynników, jednak wynikające z diagnozy konkluzje są proste. Przykładowo, ktoś znajdujący się w fazie statycznej, kiedy ilość energii otrzymywanej równa się mniej więcej wydatkowanej, będzie trzymał się wcześniej ustalonych zasad i bardzo niechętnie je naruszy, nawet jeśli reguły gry zmienią się kompletnie. Generalnie ten typ reprezentują ludzie w kwiecie wieku. Tacy, którzy zdobyli już pewną pozycję i chcą ją utrzymać.

Inni, w fazie endodynamicznej, gdy ich moc fizjologiczna i dyspozycyjna gwałtownie maleje, zrobią wszystko, aby wymusić na otoczeniu pożądane przez siebie reakcje, nie przejmując się żadnymi zasadami. Dla nich liczy się tylko wynik.

Kiedy do akcji wchodzą operatorzy, wiedza, czy zakładników na muszce trzyma statyk, czy endodynamik, bardzo im się przydaje. Pozwala w ułamku sekundy podjąć decyzję: strzelać lub negocjować. Właściwą decyzję. Tego właśnie uczę, ale z oczywistych względów nie mogłem udzielić bliższych wyjaśnień. Te sprawy faktycznie były tajemnicą.

Перейти на страницу:
Вы автор?
Жалоба
Все книги на сайте размещаются его пользователями. Приносим свои глубочайшие извинения, если Ваша книга была опубликована без Вашего на то согласия.
Напишите нам, и мы в срочном порядке примем меры.
Комментарии / Отзывы
    Ничего не найдено.