Adam Przechrzta - Chorangiew Michala Archaniola Страница 24
- Категория: Разная литература / Прочее
- Автор: Adam Przechrzta
- Год выпуска: неизвестен
- ISBN: нет данных
- Издательство: неизвестно
- Страниц: 38
- Добавлено: 2019-05-14 17:10:11
Adam Przechrzta - Chorangiew Michala Archaniola краткое содержание
Прочтите описание перед тем, как прочитать онлайн книгу «Adam Przechrzta - Chorangiew Michala Archaniola» бесплатно полную версию:Adam Przechrzta - Chorangiew Michala Archaniola читать онлайн бесплатно
Zgiąłem się wpół, próbując rozpaczliwie zwalczyć piekący ból w okolicach żołądka, opanować mdłości. Nie musiał nic mówić, wiedziałem.
- Anna… - wyszeptałem, wpatrując się w zimne, błękitne oczy.
- Wczoraj rano w Moskwie - potwierdził po rosyjsku. - Rykoszet w szyję. Rozerwał jej tętnicę, wiedziała, że umrze w ciągu kilkunastu uderzeń serca. Miała osłaniać grupę szturmową, tamci dostali się pod ogień. Strzelała, póki była w stanie utrzymać się na nogach. Kiedy chłopcy zauważyli, że upadła, było za późno.
Przed oczyma zawirowały mi czarne kręgi, musiałem oprzeć się o biurko.
- Nie martw się, Polaku - powiedział Dżuma. - Zostawiła ci cały swój majątek: dom, konta bankowe, wszystko, co miała.
Wyciągnął plik jakichś dokumentów, rzucił na blat. Widząc, że patrzę na niego nierozumiejącym wzrokiem, poklepał mnie obraźliwym gestem po policzku.
- Zostawiła ci wszystko - powtórzył. - Jesteś bogaty.
Huknąłem go w szczękę, poleciał w tył, przetoczył się i wstał - jednym, zwinnym ruchem. Zanim zdążył cokolwiek zrobić, zaatakowałem podwójnym kopnięciem z wyskoku. Znowu upadł, kiedy podbiegłem, powalił mnie na podłogę, odskoczył w gotowości do walki. Obaj zrzuciliśmy marynarki, krążyliśmy przez chwilę wokół siebie, roztrącając stoły, żaden z nas nie zwracał uwagi na narastający gwar i uciekających pod ściany studentów. Niektórzy próbowali wyjść z sali, jednak nie mogli otworzyć drzwi. Coraz częściej odzywały się podszyte histerią krzyki kobiet.
Kilkakrotnie starliśmy się, wymieniając serie uderzeń i kopnięć, co chwilę któryś z nas padał rzucony przez przeciwnika, łamiąc kolejne meble. Zapamiętaliśmy się w walce, nieczuli na fizyczny ból. Studenci umilkli, zdjęci grozą tworzyli milczący krąg, stojąc pod ścianami, jak najdalej od nas.
Kolejne uderzenie i znowu Dżuma wstaje z kamienną, niewzruszoną twarzą, moje ciosy szarpią jego ciałem, ale nie wygląda na to, żeby robiły na nim specjalne wrażenie. Gdy trafiam, czuję drgania, jakby mięśnie Rosjanina amortyzowały każde uderzenie. Opuszczam bezwładnie ręce, zaczynam rozumieć - Dżuma najpierw mnie sprowokował, a potem pozwolił się wyszaleć, wyrzucić ból - gdyby pułkownik Specnazu walczył naprawdę, byłbym martwy, zanim bym upadł na ziemię.
Skinął głową, jakby potwierdzając moje domysły, i wyszedł z sali. Przez uchylone drzwi mignęła mi jakaś znajoma, posępna twarz - Anton. Nagle rozległy się piski i sygnały komórek, wszystko zaczęło znowu działać.
- Proszę państwa o chwilę uwagi! - Podniosłem dłoń.
Ponownie zapadła cisza.
- Przepraszam za ten… incydent. Na dzisiaj koniec zajęć.
Kiedy wychodzę, słyszę narastające szepty. Powtarzają się słowa „Anna”, „majątek”, „zginęła”. Najwyraźniej niektórzy znali rosyjski na tyle, by zrozumieć, o czym rozmawiałem z Dżumą. Jest mi to obojętne. Podbiega jakaś studentka, ociera chusteczką moją twarz, nie zwracając uwagi na plamiącą palce krew, ktoś zarzuca mi na ramiona marynarkę, inny podaje zostawione przez brata Anny dokumenty. Wychodzę. Na parkingu wsłuchuję się we własne kroki, po chwili coś zaburza ten rytm - odgłos biegu. Czyjeś dłonie wyciągają mnie zza kierownicy, sadzają na miejscu pasażera. Davidoff. Pomruk silnika, jedziemy. Słyszę swój oddech chrapliwy niczym krakanie kruka. Jedziemy.
* * *
Davidoff postawił przede mną szklankę wódki, sam stanął obok z butelką w gotowości.
- Pij, synok, pij - powiedział bezradnie.
Zawsze trzymałem się żelaznej zasady, aby pić tylko wtedy, gdy jestem w dobrym humorze, nigdy dla poprawienia nastroju, jednak od każdej reguły są wyjątki. Przełknąłem palący płyn, poprosiłem gestem o więcej. Można przezwyciężyć każdy ból, pokonać rozpacz, trzeba tylko czasu. Wódka da mi ten czas, pomyślałem. Dzień albo dwa. Tylko tyle. Niektóre plemiona indiańskie wierzą, że czasem dusza ludzka zostaje wyrwana z ciała, udaje się do szarej, mglistej krainy, gdzieś w zaświatach. Póki nie wróci, ciało pozostaje pustą skorupą.
Póki nie wróci… Podniosłem szklankę po raz kolejny. Davidoff popatrzył na mnie z troską, zapewne zastanawiał się, czy dobrze zrobił, dając mi alkohol. Domyślał się, jak niewiele potrzeba, żeby przekroczyć magiczną linię, zza której nie ma już powrotu, jak łatwo wybrać wódczane zapomnienie. Nie bałem się tego, wiedziałem, że moja dusza powróci. Prędzej czy później. Jest coś, co ją przywoła. Gniew.
* * *
Obudziłem się, czując powiew mroźnego, świeżego powietrza, ktoś uchylił okno. Półleżący w fotelu Davidoff wyglądał mizernie, z trudem otworzył zapuchnięte powieki.
- Ile czasu spałem?
Czułem w ustach wyschnięty na wiór język, mój głos brzmiał głucho, jakby należał do obcej osoby. Żołądek szarpnął znajomy ból. Myślałem, że zelżeje. Nie zelżał.
- Dwa dni. Podałem ci środek nasenny - przyznał. - To zalecenie lekarza.
- Pogrzeb…
- Za dwa tygodnie w Moskwie - wszedł mi w słowo Davidoff.
Usiadłem na łóżku, oparłem dłonie o kolana, pochyliłem się do przodu. Przez dłuższą chwilę łapałem oddech.
- Dlaczego tak… późno?
- Tak zadecydował Oleg.
- Był tu?! - Spojrzałem na profesora ostro.
Davidoff skinął głową.
- Wpadł na chwilę. On się chyba o ciebie troszczy… na swój sposób. Powiedział, żebyś czytał gazety. - Wskazał leżącą na dywanie stertę rosyjskich czasopism. - Nie za bardzo wiem, o co mu chodziło.
Nie miałem zamiaru tego tłumaczyć profesorowi. Sprawa była prosta - ktokolwiek miał coś wspólnego ze śmiercią Anny, przed upływem dwóch tygodni będzie martwy. Gdzieś tam, w kronice kryminalnej albo nawet na pierwszych stronach, piszą pewnie o wojnie rosyjskich grup mafijnych, o trupach potężnych dotąd bossów, o strachu wśród worów w zakonie, władców podziemnego świata. Nie wiedziałem, z rąk jakiego gangu zginęła Anna, ale wystarczyło, że wiedział o tym jej brat. W Moskwie zbierała teraz śmiertelne żniwo epidemia. Dżuma.
- Co na uczelni? - spytałem bez specjalnego zainteresowania. - Wywalili mnie czy dopiero mają zamiar to zrobić?
- Nikt o tym nawet nie myśli - zapewnił. - Co prawda ta twoja była flama… Jak jej tam…
- Wielecka?
- Tak, ona. Próbowała rozpuszczać jakieś plotki, ale Małgosia o mało jej oczu nie wydrapała, więc się uspokoiła. Zresztą nikt się nie skarżył, mówię o studentach. Dopytują się o twoje zdrowie.
- Co za Małgosia?
- Profesor Boerner. Chciała tu przyjechać, ale ją pogoniłem. Dobrze zrobiłem?
Przytaknąłem. Nie miałem ochoty, żeby kręciła mi się teraz po domu jakaś kobieta. Nawet nie wiadomo jak pozytywnie do mnie nastawiona. Chciałem pobyć sam, poskładać do kupy swoje życie. Na tyle, na ile to było możliwe.
- Niech pan tu zostanie - zaproponowałem. - Ja i tak muszę jechać do domu Maksa. Zostawię panu klucze.
- Chcesz z nim… pogadać?
Rosjanin zmarszczył brwi. Nie był zły, jednak widziałem, że jest zawiedziony. Najwyraźniej myślał, że chcę wylać swoje żale przed wujkiem, a przecież to on opiekował się mną przez ostatnie dni. Czuł się upokorzony moim brakiem zaufania. Westchnąłem ciężko, nie lubiłem tłumaczyć swojego postępowania, szczególnie jeśli wiązało się to z mówieniem o uczuciach, ale Davidoff zasługiwał na wyjaśnienia.
- Nie mam zamiaru z nikim o tym rozmawiać. Chcę poćwiczyć. Mam na myśli trening po kilkanaście godzin dziennie - to działa jak alkohol, a nie ma się potem kaca. - Wzruszyłem ramionami. - Być może poproszę też Maksa, aby przeszukał dom Anny, może zostawiła jakiś list, coś, co mi wyjaśni… - urwałem, zaciskając z całej siły pięści.
- W takim razie prześpię się tutaj - zadecydował Davidoff. - Jestem zbyt zmęczony, aby prowadzić, a ty pewnie się spieszysz?
- Wezmę tylko prysznic, zjem coś i pojadę do Maksa - potwierdziłem.
- Masz trzy tygodnie, licząc od wczoraj - powiedział, ziewając.
- Trzy tygodnie na co?
- Tyle urlopu ci załatwiłem - wyjaśnił. - Jakby było potrzeba więcej, daj znać.
Podziękowałem nieartykułowanym mruknięciem i poszedłem do łazienki. Pod strumieniami gorącej wody dałem radę rozluźnić nieco napięte boleśnie mięśnie barków, nie wychodząc spod prysznica, zrobiłem kilka skłonów i ćwiczeń rozciągających. Coś strzeliło mi w stawach, zabolało ścięgno. Brak ruchu, alkohol i leki wyraźnie dawały o sobie znać. Po kilkunastu minutach przykręciłem kurek z ciepłą wodą, usiadłem na gumowej macie antypoślizgowej, skrzyżowałem nogi. Moje ciało ogarnął lodowaty chłód, na chwilę fizyczna niewygoda odpędziła kąsające dużo boleśniej wspomnienia. Przez minutę, może dwie, nie tęskniłem za obecnością, głosem, zapachem Anny.
Poczułem się lepiej, miałem nadzieję, że trening, jaki planowałem, pomoże mi dojść do siebie. To była dobra droga - ekstremalny wysiłek na pograniczu udręki pozwala zapomnieć o wielu rzeczach. Wszystko można zabić, nawet myśli. Przynajmniej na jakiś czas. Bo nic nie trwa wiecznie, nic…
* * *
Głuche echo uderzeń słychać było w całym domu, nie używałem rękawic bokserskich. Ważący osiemdziesiąt kilogramów worek odkształcał się po każdym ciosie i kopnięciu. Co jakiś czas robił się śliski od potu i krwi pryskającej z moich rozbitych knykci. Przemywałem wtedy dłonie ziołowym lekarstwem, bandażowałem niedbale i wracałem do ćwiczeń. Eksploatowane do ostateczności mięśnie płonęły żywym ogniem, bywało, że musiałem usiąść na kilka minut, żeby opanować zawroty głowy, ale nieodmiennie po krótkim odpoczynku wracałem do treningu. Być może kiedyś wyrzucę z siebie wściekłość i rozpacz, być może będę mógł spokojnie zasnąć. Starałem się. Ograniczyłem posiłki do dwóch dziennie, co stanowiło kompromis pomiędzy resztkami zdrowego rozsądku a chęcią zatracenia się w wysiłku. Po całodziennych ćwiczeniach brałem kąpiel i kładłem się spać. Zasypiałem błyskawicznie, wyczerpany organizm domagał się odpoczynku, jednak po paru godzinach nadchodziły koszmary. Domagałem się od starego kieszonkowca zwrotu relikwii, walczyłem z Afgańcami Magika, czołgałem się przez jakiś tunel, starając się utrzymać broń ponad powierzchnią cuchnącego błota wypełniającego ciasną, betonową rurę. Niekiedy wędrowałem poprzez jakieś miasta bez nazwy i kształtu, nie wiadomo dlaczego słysząc rozpaczliwy, dziecięcy płacz. Nie zawsze pamiętałem sny, jednak byłem pewien, że nigdy, przenigdy nie spotkałem w majakach Anny. Wołałem ją nieustannie, czasem słowami pełnymi miłości, czasami przeklinając. Nie odpowiadała.
Pewnego dnia, w czasie intensywnych ćwiczeń oddechowych, wydało mi się, że słyszę szmer jej kroków, że za chwilę podejdzie do mnie z uśmiechem, obejmie i przytuli. Zapewni, że odtąd wszystko już będzie dobrze… Jakaś część mojego umysłu zdawała sobie sprawę, że balansuję na krawędzi szaleństwa, i usiłowała powstrzymać ten proces. Zacząłem częściej jeść, przygotowywałem wykwintne, wymagające wielogodzinnych starań potrawy. Ograniczyłem treningi do sześciu godzin dziennie. Czekałem. Maks pojechał do domu Anny. Miałem nadzieję, że znajdzie tam coś, co wyjaśni mi jej postępowanie. Dzwoniłem też kilkakrotnie do Dżumy, bez rezultatu. Na uczelni brat Anny wsunął mi do marynarki kartkę z numerem telefonu. Odkryłem ją dopiero niedawno i natychmiast spróbowałem skontaktować się z Olegiem, ale nikt nie odbierał. Nie dziwiłem się temu, zapewne nie miał czasu. Przypuszczam, że po śmieci siostry próbował na swój sposób odzyskać spokój ducha, pakując pod ziemię wszystkich, którzy mieli cokolwiek z tym wspólnego. Być może nie była to zła metoda… Niestety, Dżuma nie zaprosił mnie na polowanie, wolał zabijać samotnie.
* * *
Po raz kolejny nałożyłem Maksowi cielęciny z galaretką winną i szałwią, podziękował mi oszczędnym gestem, kilkakrotnie chwalił danie. Jednak przez cały czas czułem na sobie jego badawczy wzrok. Nie sądziłem, że faktycznie zachwycił się niewątpliwie smaczną, przyrządzoną według starego węgierskiego przepisu potrawą. Maks nie ekscytował się dobrą kuchnią, po prostu nie wyobrażał sobie innej. Podejrzewałem, iż skrycie ocenia mój stan psychiczny i koordynację ruchów… Egzamin wypadł chyba pomyślnie, bo po deserze, na który składały się świeżo upieczone biszkopty nasączone amaretto, przystąpił wreszcie do rzeczy.
- Jesteś w lepszej kondycji, niż się spodziewałem - zauważył.
Wzruszyłem obojętnie ramionami.
- To rzecz względna, ale mogło być gorzej - przyznałem.
- Dom jest twój, możesz bez ograniczeń korzystać z kont bankowych, jest też jakaś dacza nad Morzem Czarnym…
- Dość! - warknąłem.
Przez chwilę oddychałem z wysiłkiem, starając się zachować spokój. Wiedziałem, że Maksowi nie chodzi o pieniądze, starał się mi uświadomić, że byłem dla Anny ważny, że myślała o mnie, treść jej testamentu była tego dowodem, jednak nie chciałem tego słuchać. Nie teraz.
- Co znalazłeś w domu Anny? - spytałem niecierpliwie.
- Walizeczkę z systemem „Groza” - powiedział ze znużonym uśmiechem.
Sapnąłem ze zniecierpliwieniem. Rosyjskie słowo groza może oznaczać zarówno burzę, jak i właśnie grozę. Ten system to specjalistyczny sprzęt dla antyterrorystów mieścił się w niewielkiej walizce: z kilku części można było zmontować karabinek szturmowy z granatnikiem lub wytłumiony karabin snajperski.
- No i to. - Maks podał mi kartkę papieru. - Leżała w sejfie.
Kartka była zwyczajna, wyrwana z jakiegoś notesu. Nakreślono na niej pospiesznie kilka zdań.
Jeśli to czytasz, kochany, to znaczy, że nie żyję. Nie płacz i nie rozpaczaj, nie warto. Z pieniędzmi zrobisz, co zechcesz, ale sprawiłoby mi wielką przyjemność, gdybyś je zatrzymał. W ten sposób mogłabym się Tobą opiekować także teraz, kiedy nie ma mnie przy Tobie. Zapewniam Cię, że zarobiłam je uczciwie w Ekwadorze. Byłam tam na wycieczce razem z bratem.
Anna
- W Ekwadorze? - Zacisnąłem zęby, starając się opanować skurcz gardła.
- Wiesz, w tej branży nie zawsze można mówić otwarcie - zauważył. - Ale coś mi chodzi po głowie, ta piosenka, której kiedyś słuchałeś…
Przypomniałem sobie w tym samym momencie. „Pułkownik Specnazu”.
Potom w Ekwadorie na narkokartiel
On sam podnimał wiertolioty…
Najwyraźniej Dżuma nie był jednak sam, kiedy dowodził akcją przeciwko kartelom narkotykowym… Ukryłem twarz w dłoniach. To wszystko było nieważne, Anna odeszła.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Podróż była długa i nużąca, niemal tak męcząca jak rozstania. Marek, moje „siostry”, nawet Julia z narzeczonym - wszyscy przyszli, aby się ze mną pożegnać na lotnisku. Musiałem ściskać dłonie i nadstawiać policzki do całowania ludziom, których co prawda lubiłem, ale z którymi wolałbym się teraz nie widzieć. Chciałem być sam. Zrozumieli to tylko Maks i Davidoff. Pożegnali się ze mną telefonicznie. Trudno też powiedzieć, aby pełne ukrytej troski spojrzenia i sztucznie optymistyczne miny zebranych podnosiły mnie na duchu. Musiałem jednak przyznać, że w stanie, w jakim się znajdowałem, mało co mogłoby mnie podnieść na duchu… Nie poprawiła mi też nastroju nowina wyszeptana na ucho przez Julię - moja kanadyjska przyjaciółka była w ciąży. W innych okolicznościach cieszyłbym się jej szczęściem, lecz teraz wywołało to tylko kolejną lawinę gorzkich myśli. Gdyby Anna nie pojechała do Moskwy, gdyby nie wzięła udziału w tej akcji… Gdyby została ze mną… Gdyby…
Жалоба
Напишите нам, и мы в срочном порядке примем меры.